środa, 24 września 2014










Po Durbar Square wybraliśmy się do Świątyni Małp, czyli Swayambunath. Jest to świątynia buddyjska, chętnie odwiedzana również przez Hindusów. Ogromny kopiec zwieńczony wieżą z rysunkiem wszystkowidzących oczu buddy. 13 stopni pomiędzy kopcem, a szczytem stupy oznacza 13 poziomów wtajemniczenia w buddyzmie. Miejsce robi niesamowite wrażenie. Jest bardzo magiczne i tajemnicze. Cała historia buddyzmu i Buddy jest jak baśń z tysiąca i jednej nocy. Dla katolików z Europy brzmi bardzo egzotycznie... I pięknie. Pomysł, by odrzucić wszelkie pragnienia, aby wyzwolić się z cierpienia, ma dla mnie ogromny i dogłębny sens. Niemniej jednak, w świecie konsumpcjonizmu, pieniędzy, internetu i nowych technologii trudno wcielić słowa w czyn. W tym samym miejscu odwiedziliśmy szkołę artystyczną, w której studenci uczą się kreślić mandale oraz koła życia. Na skórze jaka misternie malują piękne dzieła, które można nabyć za opłatą 50 dolarów (i wzwyż)...


Kumari-living goddess
Pierwszego dnia wynajęliśmy przewodnika. Zabrał nas do Durbar Square. Jest to kompleks świątyń hinduskich i buddyjskich. Jedną z nich jest Khumari Ghar, czyli dom Kumari. Kumari jest żyjącą boginią, a raczej jej wierną inkarnacją. Jest to dziewczynka z najwyższej kasty Złotników, wybierana około 4-5 roku życia i panująca do pierwszej menstruacji, która jest dowodem na to, że Durga (bogini) opuściła jej ciało. Taki dowodem jest też znaczna utrata krwi lub ciężka choroba dziewczynki.  Każde miasto w Nepalu posiada swoją Kumari. Najważniejsza jednak jest Kumari Królewska, która zamieszkuje pałac w centrum Durbar Square. Taką też Kumari widzieliśmy. Pojawiła się w ramie okiennej na 20 sekund, pięknie umalowana, ubrana, żująca gumę, rzuciła kilka spojrzeń na spragnionych wrażeń europejskich i amerykańskich turystów, po czym nonszalancko zniknęła w otchłani swojego pałacu. Prawdziwa księżniczka. Wolna od wszelkiej edukacji (bo boginie wszystko wiedzą) i od pomocy lekarskiej (bo boginie nie chorują).




Abu Dhabi, 31°, słonecznie, 11:00, szansa opadów: 0%


            Miałam kilka dni urlopu, więc postanowiłam, że super byłoby wybrać się do jakiegoś egzotycznego miejsca. Emiraty Arabskie ociekają złotem i luksusem. Ludzie kupując rolexa, kupują swoją tożsamość... Są eleganccy, majestatyczni, dumni... Tęsknię za naturalnością, za zielenią, za prawdziwym życiem. To obleczone w jedwabie i kaszmiry odbiega od rzeczywistości. 
            Razem ze znajomym postawiliśmy na Nepal. Nie wiem za dużo na temat hinduizmu, czy buddyzmu. Taka wycieczka mogłaby stać się wspaniałą intelektualną przygodą. Znalazłam taniutki hotelik w centrum Kathmandu. Po 4 godzinach lotu znaleźliśmy się na lotnisku w stolicy Nepalu. Zainteresował nas oldskulowy wygląd; drewniana boazeria na ścianach i wielkie prostokątne wszędobylskie lustra. Ustawiliśmy się w kolejce po wizę. Nabyliśmy taką do 15 dni (dostępne również na 30 i 90 dni). Kosztowała 25 dolarów amerykańskich.
           Jeszcze tylko odbiór bagażu, okazanie kwitka panu strażnikowi celnemu (bagaż zabrany kompatybilny z okazanym na kwitku), zgrabne ominięcie tłumów potencjalnych przewodników wycieczek i kierowców taksówek, odnalezienie naszego szofera i już kierujemy się w stronę centrum... Przejazd w godzinach szczytu był wyzwaniem dla naszego kierowcy. Skutery, autobusy, ciężarówki zasuwały po ubitej drodze nie bacząc na jakiekolwiek zakazy i nakazy ruchu drogowego.  Warunki życia nas zaskoczyły. Nie spodziewałam się gorszych od tych w Bangladeszu. Niestety, dzielnice slumsów są bardzo biedne. Przede wszystkim uderza brak kanalizacji i śmieci, które są wszędzie. Służby komunalne prawdopodobnie nie istnieją. Zabytki, monumenty, świątynie są słabo utrzymane. Brudne, kruszące się, nadgryzione przez ząb czasu. Miasto, jakie by nie było, tętni życiem. Kobiety w sari, dzieci w szkolnych mundurkach, mężczyźni w garniturach śpieszący do pracy. Co drugi dom, to mały sklepik z wywieszonym chipsami i gumami do żucia. Wystawione na ulicy kuchnie z metalowymi garnkami, w których przyrządza się specjały kuchni hinduskiej i nepalskiej. Są jeszcze apteki; malusieńkie budki, które reklamują podpaski "whisper". Wjeżdżajac do Thamel, centrum stolicy, obserwujemy piękne szale z kaszmiru, poduszki, narzuty na łóżko, portfele, torby, kalendarze... Wszystko ręcznie robione.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Abu Dhabi, 36°C, słonecznie, 16:00, szansa opadów: 0 %

Wróciłam z urlopu w Polsce. Odkąd pracuję jako stewardessa czuję, że cały świat jest moim domem. Czuję, że jestem w stanie zburzyć każdą barierę; czy to kulturową, czy językową. Uwielbiam ludzi i łatwo nawiązuję kontakty. Jednak ojczyzna jest ojczyzną. Polacy są bardzo ciepli i serdeczni. Życzliwi. Mają dużą wiedzę o świecie. Interesują się ludźmi i środowiskiem, które ich otacza. Są pomocni. Z drugiej strony są narodem smutnym i narzekającym. Mają we krwi ciągłe mówienie o problemach oraz zbytnie skupianie się na szarej stronie życia. Biegną za czymś i czują się winni, gdy mają chwilę czasu wolnego... Osobiście tłumaczę to brakiem Słońca. Pamiętam dzieciństwo. Cztery pory roku; zima i śniegu po pas, jesień pełna złotych drzew, burzowe i gorące lato, wiosna pachnąca kwiatami wiśni, a nawet przedwiośnie z roztopami. Dziś tego nie ma. Jest pół roku szarej, dżdżystej albo lodowatej zimy oraz wiosno-lato przeplatane jesiennymi temperaturami. Brakuje światła. Słońca może nie ma, ale poczucia swojskości w moim kraju nikt mi nie odbierze.





sobota, 2 sierpnia 2014

Abu Dhabi, słonecznie, 32°C, 09:30 (7:30 w Polsce), szansa opadów: 0%

Wróciłam z Sydney. Chyba doświadczam jet lag'a. Nie śpię w nocy... Mam wrażenie, że jestem opuchnięta ze zmęczenia. Ale było warto! Australia jest cudownym miejscem; zielonym, bardzo przyjaznym, pachnącym oceanem. Nie udało mi się zobaczyć Blue Mountains. Nie wzięłam ciepłych ubrań, ani sportowych butów. Wycieczka po skalistych ścieżkach musiała pójść w zapomnienie. Jednakże... Nie ma tego złego. Razem z koleżankami wybrałam się do dzielnicy Darling Harbour. Mimo astronomicznej zimy, Sydney powitało nas pięknym słońcem i 25 stopniami Celsjusza... Zdecydowałyśmy się na kilka ciekawych atrakcji. Na początku udałyśmy się do Salonu Madam Tussauds. Nigdy wcześniej nie byłam w takim miejscu i muszę powiedzieć, że jest super przeżyciem. Miałyśmy niesamowity ubaw pozując z królową Elżbietą, Barackiem Obamą, czy Marylin Monroe. Muzeum udostępniło zwiedzającym zabawne gadżety, takie jak ubrania z lat 70-tych,  sprzęt sportowy do fotografii z gwiazdami sportu, tron królewski, korony, nakrycia głowy, nawet gitary...

  Darling Harbour, Sydney












 Madam Tussauds, Sydney













Po Madam Tussauds przyszedł czas na kangury i misie koala... A także australijskie węże i pająki. Wizyta w zoo nas rozczarowała, oczekiwałyśmy czegoś znacznie bardziej spektakularnego. Zoo jest małe i dosyć przeciętne. Stwierdziłyśmy, że aby przytulić misia koalę koniecznie trzeba wybrać się poza miasto.


Sydney Wildlife World 













Na koniec naszej wycieczki po Sydney wybrałyśmy się na najwyższą wieżę, punkt widokowy... Sydney Sky Tower. Osobiście, wolę oglądać to miasto z wysokości 40000 stóp... 

 Sydney Sky Tower












 Za trzy atrakcje zapłaciłyśmy 70 dolarów. Poza wyżej przedstawionymi, do wyboru miałyśmy dwa różne akwaria.  Sydney ma wiele do zaoferowania. Oglądanie ssaków morskich, wycieczki do Blue Mountains, skoki ze spadochronem z samolotu... A może kawa i ciastko w jednej z pięknych kafeterii przy porcie? 

 Blue Mountains

poniedziałek, 28 lipca 2014

Jutro lecę do Sydney i mam zamiar wybrać się poza miasto. Mam nadzieję, że uda mi się zrobić sobie zdjęcie z koalą albo kangurem... Tymczasem, po wielu godzinach spędzonych nad studiowaniem airbusa 346, w końcu czas na sen. Kolorowych snów!